literature

~ chapter 1 ~

Deviation Actions

mrsCarterx3's avatar
By
Published:
623 Views

Literature Text

                                            Zawiera elementy Kuroshitsuji

              Blondynka szykownie, wręcz dostojnie pokonała schody, szybko znalazła się przy swojej ławce w „idealnym" położeniu – na wprost wykładowcy. Miejsce zajęła Jane pierwszego dnia pierwszego roku, dokładnie… ile to lat już minęło? Żaden uczeń Akademii nie posiadał takiej wiedzy. Do szkoły trafiało się z zaskoczenia, każdy dzień rozpoczynał i kończył się tak samo, aż nagle ktoś uświadamiał resztę, że zbliża się weekend i otrzymywali dwa dni wytchnienia. Wykład za wykładem, od czasu do czasu praktyki na miejscach masowych zgonów i tak do momentu, gdy William T. Spears zapowiadał koniec roku. Wakacje? Można nimi chyba nazwać okres dwóch tygodni, podczas których kadra nauczycielska porządkowała archiwa.

              Aula, w której obecnie się znajdowali była jedyną, w której wykładał Nadzorca. Jane z dzikością rozbudzonego szerszenia dopadła na początku roku ławkę w połowie sali, pośrodku wielkich, kamiennych schodów. Z umiłowaniem wpatrywała się w Spearsa, stojącego przed topornym biurkiem, za którym rozciągał się widok okna wychodzącego na Bibliotekę Shinigami. W odpowiedniej perspektywy – a tą osiągano dokładnie w ławce Perry – odnosiło się wrażenie, że śnieżnobiały budynek stoi na profesorskim biurku.

              Huddersfield niezbyt pałała miłością do swojego miejsca. William miał na nią oko, nie mogła się oprzeć o ścianę, gdy chciała uciąć sobie drzemkę, a siedzący przed nią niski, szczupły kujonek nie stanowił żadnej zasłony. Jedynym pocieszeniem była obecność Jane i Ronalda, pośród których siedziała.

- Cześć kochanie – powiedziała pakując się chłopakowi na kolana i muskając jego usta swoimi. Dwudziestoletni chłopaczek niewątpliwie wyróżniał się z tłumu studentów. Pierwszą charakterystyczną cechą Ronalda Knoxa była jego fryzura, czarną, spodnią warstwę włosów pokrywała blond czupryna, z wiecznie odstającym od grzywki niesfornym kosmykiem. Również jego ubiór odbiegał od tradycyjnego: koszula rozpięta z ostatniego guzika, białe adidasy, okulary w grubych, pięciokątnych oprawach i srebrny Rolex na prawym nadgarstku były kwintesencją Rona.

- Powinniście z tym skończyć, to jest - oburzyła się Jane.

- Niezgodne - dodał szybko Ronald.

- Z regulaminem! – dokończyła radośnie Perry.

              Jane warknęła rozkładając zeszyty. Patrzenie na przytulającą się parę było miłe, ale tylko na początku, z biegiem czasu zaczęło robić się jednak dość irytujące.

- To ja nie wiem… może się ze sobą prześpijcie raz, a porządnie i dacie mi spokój z tym widokiem.

- Fuj, Jane, jesteś paskudna – rzuciła Perry. – To byłoby jak kazirodztwo!

              W tej chwili drzwi auli otworzyły się i do środka wszedł wykładowca.

- Oho, zaczęło się – syknęła blondynka zsuwając się z nóg przyjaciela. W sali zapadło przytłaczające milczenie, wszyscy stanęli na baczność. Profesor podszedł wolno do swojego biurka nie mówiąc ani słowa i chociażby na chwilę nie odrywając oczu od trzymanych w ręku notatek. Stał chwilę przeglądając zapiski, poprawił okulary sekatorową końcówką swojej kosy, po czym w milczeniu opuścił salę. Po korytarzu poniosło się stanowcze „Grellu Sutcliffie", w odpowiedzi zaś do uszu studentów dobiegł stukot obcasów o kamienną posadzkę i wtórujący mu radosny okrzyk „oh Willu, Willu", który chwilę później ustąpił miejsca brzdękowi metalu uderzającego o czaszkę Grella. Uczniowie mieli spory problem z rozpoznaniem, czy wydawane przez niego odgłosy są oznaką bólu towarzyszącego reprymendzie zwierzchnika, czy czerpaniu dzikiej satysfakcji z masochistycznych zapędów.

              W międzyczasie Perry przygotowała się do wojny – zabrała Jane jedną z grubszych książek i piórnik z zapasowymi długopisami, którymi zasłoniła telefon komórkowy.  Wykłady trwały akurat tyle, by rozegrać parę partyjek pokera lub pokonać kilka poziomów gry platformowej.

              W prawdzie posiadanie książek i zeszytów nie było obowiązkowe. Notatki były mile widziane, bowiem ułatwiały naukę na egzamin, jednak poza Jane niewiele osób je prowadziło. Książki zaś spoczywały w wysokich regałach na końcu sal lekcyjnych. Wygląd wszystkich był zbliżony – grube, skórzane okładki, sztywne, zżółknięte strony i ręczne pismo naniesione czarnym atramentem. Podręczniki rozdawane były sporadycznie, najczęściej jeden na 3-4 osobową grupę. Te, których ilość wykraczała poza stan były zasługą Perry Huddersfield i jej ostrego charakterku. Gdy przychodził czas na wymierzanie kar za liczne przekroczenia, a naczelny egzekutor, William T. Spears nie miał czasu na zaprzątanie sobie głowy wymyślaniem finezyjnych kar polecał jej przepisywanie najrozmaitszych rodzajów ksiąg. Tym sposobem zaplecze naukowe szkoły wzbogaciło się o kilka pożądanych egzemplarzy.

              Jednak mimo braku obowiązku posiadania materiałów wśród uczniów znajdowały się jednostki wybitne, w których zbiorach znajdowały się podręczniki, encyklopedie i zbliżone objętościowo zeszyty zapełnione po brzegi notatkami… „Znajdowały się" to przesadne określenie. Jedna, jedyna Jane, spośród setek studentów spełniała wyżej wymienione kryteria, tylko ona traktowała naukę, szczególnie teorię, tak poważnie.

              Głosy za drzwiami umilkły, drzwi skrzypnęły i do sali z powrotem wszedł William. Szczupły, przeciętnego wzrostu mężczyzna, o czarnych, starannie zaczesanych włosach. Jane określała go jako 183 cm czystego seksapilu, dla Perry był jedynie złośliwym, nadmiernie przywiązanym do reguł trollem pojawiającym się z zaskoczenia z sekatorem w ręku. Porównanie kosy Willa do sekatora było częstym przytykiem ze strony Perry, za który niejednokrotnie była tępiona przez nauczycieli i zwolenników profesora Spearsa… ale jak inaczej można nazwać długi, peryskopowy pręt, z jednej strony zakończony ostrzami, z drugiej chwytakiem – z takim wyglądem sam prosił się o takie miano.

              Stukanie starannie wypolerowanych lakierków umilkło.

- Dzień dobry – powiedział wkładając notes pod pachę.

- Dzień dobry! – odpowiedzieli chórkiem studenci, wypuszczając z płuc wstrzymywane do tej pory powietrze. Wszyscy bezszelestnie zajęli miejsca, Perry przystąpiła do gry, natomiast Jane z uwielbieniem wpatrywała się przed siebie. Wykład uznano za rozpoczęty.

- Na czym ostatnio skończyliśmy? A tak, XIV-wieczna Francja. Młody shinigami, Pierre Moire, zabija 157 osób spoza listy. 13 kwietnia 1319 roku Moire został złapany nad Sekwaną podczas próby zabicia swojej ostatniej ofiary kosą własnej produkcji. Zarząd skazał go na karę śmierci 4 czerwca tego samego roku. Po tym nieprzyjemnym incydencie do Kodeksu została wniesiona kolejna, 14 poprawka. Zaostrzyła ona kontrolę wszystkich żniwiarzy i zakazała produkcji kos na własną rękę. – William odchrząknął znacząco i poprawił okulary. Knox pogłaskał delikatnie Perry w udo, by dać jej znać, że jest na celowniku Willa.

- Obecnie istnieje możliwość autoryzacji kosy – kontynuował William nie spuszczając wzroku z Perry. – Lecz została ona zaakceptowana dopiero w 17 poprawce, tej, która zniosła karę śmierci w naszym Okręgu.
Ronald ponownie, jednak tym razem stanowczo chwycił Perry za nogę.

- Nie teraz, bo zawalę level – mruknęła.

- Perry – powiedział spokojnie William, co nie spotkało się z reakcją ze strony uczennicy. – Perry… Panno Perpugilliam!

              W ciągu sekundy Perry odłożyła z hukiem telefon i stanęła na baczność, napięta jak struna. Rodzice… nie za bardzo miała pojęcie kim są i czy w ogóle jakiś ma, ale jednego była pewna. Zakatowałaby ich trzonkiem własnej kosy za nadanie jej tak żenującego imienia.

- Panno Huddersfield, proszę podać treść 13 poprawki Kodeksu Shinigami.

- Ano… coś, że… - zaczęła niepewnie, po czym syknęła do Jane – podpowiadaj mi…

- Hmpf! Kosa… Numer… - odszepnęła zakrywając usta.

- Jak shinigami spodoba się kosa, może poprosić właściciela o numer… Nie? To nie to?

- Seryjny numer – warknęła Jane. – Musi mieć…

- Panno McQuillen – na dźwięk głosu Williama Jane zerwała się na równe nogi. – Proszę przytoczyć poprawkę, którą miała panna na myśli, a którą tak nieudolnie próbowała powtórzyć pani koleżanka – słowo „koleżanka" wypowiedział nad wyraz lekceważąco.

- Każda kosa dopuszczona do użytku musi posiadać numer seryjny – wyrecytowała z wahaniem.

- Dobrze – odparł Spears, co pokrzepiło i jednocześnie zawstydziło Jane. – Dalej.

- Żaden shinigami nie ma prawa być w posiadaniu kosy na własność i posługiwania się nią po godzinach pracy. – Nie zastawszy reakcji ze strony wykładowcy, który toczył zacięty pojedynek na spojrzenia z Perry, kontynuowała.

- Po wykonaniu misji kosa winna być wyczyszczona i wraz z raportem dostarczona do Punktu Kontrolnego w celu…

- Zrozumiałaś – warknął patrząc na Perry zza błyszczących szkieł okularów.

- Każdy głupi by zrozumiał.

- Więc skierowałem pytanie do odpowiedniej osoby.

              Jane nadal stała, jakby obserwowała mecz tenisa – rzut oka na Perry, rzut oka na Williama, Perry, William, Perry, William, William i jeszcze chwilę William. Wreszcie stwierdziła, że żadne z nich nie zaprząta sobie nią głowy więc postanowiła usiąść na miejsce.

- Osobiście dawno zdegradowałbym cię do rangi cmentarnego ogrodnika, chociaż nie wiem, czy z twoim lekceważącym podejściem do jakiegokolwiek obowiązku to nie nazbyt wymagająca posada. Jednakże ile starań nie włożę w próbę przekonania dyrekcji, tej jednej decyzji nijak nie mogę przeforsować.

- Nawet nie wie pan, panie profesorze, ile razy miałam ochotę rzucić tę budę, ale z tego co wiem średnia długość życia spadłaby mi o jakieś dwadzieścia do dwóch tysięcy lat.

- Jedno już zatem wiemy, że twoja infantylność i umiłowanie własnego pozbawionego obowiązkowości życia godzi w moje poszanowanie zawodu shinigami.

- Do jasnej cholery – oburzona machnęła ręką.

- Auć!

- Zamknij ryj, Peterson! – odwróciła się i spojrzała na siedzącego za nią chłopaka. Przez jego lewy policzek przebiegała cienka, pozioma i zaczynająca krwawić rana.

- Huddersfield, jak na ciebie usłyszeliśmy aż nadto inteligentne słowa. Proszę opuścić salę.

- Kiedy mnie jest tu całkiem wygodnie.

              Usiadła i przeciągnęła się ponętnie na krześle.

- Wynoś się w tej chwili! – Jane spojrzała na Williama, od dawna nie był tak zirytowany. – Po przerwie obiadowej wypolerujesz posadzkę w Bibliotece Shinigami. Teraz wyjazd. Peterson, do pielęgniarki.

              Wstała, zgarniając z ławki telefon i wyszła z hukiem drzwi. Do końca lekcji zostało trzydzieści pięć minut, postanowiła zatem poczekać na resztę na stołówce.

- Wiesz, tak naprawdę Spears nie jest taki zły – tłumaczył Ronald, gdy cała trójka zasiadła do obiadu.

- Ronald, ty tępa dzido! Jak, powiedz mi jak można lubić tego zblazowanego kretyna! Jak bardzo zdesperowanym albo naćpanym trzeba być, żeby chodzić do tej budy z własnej woli?!

- Wiesz, że chcę ubiegać się o posadę w OKŻ, a z moimi poprzednimi ocenami nie mam na to najmniejszych szans – kontynuował. - Poza tym na serio, Spears ma czasem dobre momenty.

- Oooo, jak słodko. Poznać was ze sobą, umówić na randkę? Jak tak to…

- To ustaf się f kolejke – wycedziła Jane przez makaron wiszący z ust. Dzielnie próbowała przebrnąć przez kilometrową w jej mniemaniu porcję spaghetti. Perry padła twarzą na blat długiego stołu.

- Ta szkoła ssie, co ja tu, kurwa, robię? – wycedziła prosto w obrus.

- Będziesz to jadła? – wtrącił Knox, nie zaznawszy odpowiedzi zabrał jej talerz i przystąpił do wymiatania z niego resztek po Perry.

- Demoralizujesz nas i namawiasz do złego, amen – odpowiedziała Jane unosząc widelec w górę.

- Gówno prawda – odmruknęła.

- Pamiętasz ten wypad do świata ludzi?

- Jeśli chodzi o te wypady, to mam, jakby to delikatnie ująć? – mówiła, w dalszym ciągu opierając się czołem o stół - Amnestię.

- Nie „amnestię" tylko kaca i czarną dziurę w pamięci po fajkach i alkoholu – skorygowała Jane. – Ostatnim razem tak się w dwójkę z Ronem skuliście, że zamiast otworzyć w drodze powrotnej portal do naszego wymiaru trafiliście do Rezerwatu Dusz i dwanaście godzin leżeliście nawaleni jak Messerschmity wśród dusz psów, żubrów i innych rosomaków.

- Hehe, śmiesznie było – Perry zaśmiała się pod nosem.

- A co było za karę?

- Po co rozdrapywać stare rany?

- Ja ci rozdrapie. Za karę było koszenie trawnika przed uniwersytetem. Hektar zieleni, ty i twoja kosa. Ale oczywiście nie! Trzeba było wciągnąć to w Ronalda i jego kosiarkę, co by było szybciej i mnie, żebym stała na czatach.

- Mało co się nie skitrałam ze strachu jak usłyszałam głos Williama za plecami.

- Bo się pojawił nie wiadomo skąd, taki seksowny. To cud, że przetrzymałam go tak długo, żeby Ron zdążył uciec. Spadaj z tym widelcem, bo ci go wbiję w oko.

              Ronald przez cały czas milczał, nakładając sobie kolejne porcje jedzenia, w reszcie rozmowa zaczęła go nużyć, a klopsiki Jane stygły, więc spróbował je dyskretnie podkraść. Nie udało się. W tym momencie na stołówkę wszedł Peterson. Jego obecność została błyskawicznie zauważona przez wszystkich uczniów, gdy jako jedyny pojawił się w drzwiach zatłoczonego pomieszczenia. Speszony spojrzeniem trójki przyjaciół, w szczególności Perry, wpuścił wzrok i przemknął w kierunku bufetu.

- Perry, mogłabyś go chociaż przeprosić – zasugerowała Jane.

- Przecież nie zrobiłam tego specjalnie!

- Ale to już drugi raz, kiedy kiereszujesz Petersona – upomniał ją Ronald.

- Wtedy też nie zrobiłam tego celowo! W ogóle… w ogóle to ja sama nie wiem co się dzieje.

              Wróciła wspomnieniami do treningu sprzed dwóch miesięcy, zajęcia z użytku kosy, walka wręcz. Takie ćwiczenia zdarzały się rzadko, ale nauczyciele twierdzili, że na miejscu pracy trzeba umieć się obronić. Uczniowie używali drewnianych atrap, żeby nie wyrządzić sobie krzywdy i toczyli symulowane pojedynki, „każdy z każdym" w małych grupach. Z Jane poszło łatwo, wystarczyło podnieść kosę do góry, sprowokować ją do bloku, podstawić haka i rudowłosa kruszynka leżała na plecach jak guma wdeptana w asfalt. Z Ronaldem było ciężej, skubaniec miał jakieś dwieście lat przewagi w posługiwaniu się ostrzem. Perry męczyła się z nim przez 3 minuty tylko po to, by skończyć z kawałkiem drewna przytkniętym do szyi.

- Źle! Źle, źle, źle! – Grell podskakiwał poirytowany z nogi na nogę za jej plecami. Zazwyczaj Perry świetnie dogadywała się z „tą rzeczą", jak nazywał profesora William, jednak dziś jego pompatyczne zachowanie niemożliwie ją ityrowało.

- Już dawno zbrukałabyś strój shinigami krwią, a twoje bezgłowe zwłoki zalegałyby mi pod nogami. Nie! Tak nie może być! Nie można dać się tak zniewolić mężczyźnie… znaczy… jeśli mężczyzna jest nieziemsko przystojny to uuuuuuuuh! – spojrzał z pogardą na Ronalda. - Ale dzisiaj nam to nie grozi. Kolejny sparing!

              Perry stanęła naprzeciwko Petersona – już sama jego twarz działała na nią drażniąco. Ciemny blondyn z przedziałkiem dzielącym na pół opadającą znad okularów przydługą grzywkę był przeciętnym uczniem, który niepowodzenia szkolne rekompensował sobie donosicielstwem. Jeśli nauczyciele mieli informacje na temat przekrętów Perry jeszcze przed ich zrealizowaniem, na bank dostali je od Petersona.

- Panie zaczynają – rzucił na przywitanie.

- No właśnie. Nie rozumiem więc, dlaczego stoisz w miejscu.

              Przez kilka sekund stali w milczeniu, patrząc sobie w oczy, po czym zaciekle rzucili się na siebie. Peterson skutecznie choć z nieskrywanym trudem blokował szturm Perry. Była wkurwiona jak diabli, miała tak zawsze, gdy ciążyło nad nią widmo porażki. Kotłująca się pod czaszką wściekłość na Ronalda skutecznie rozproszyła jej uwagę. Klinga jego kosy celowo utknęła na złączeniu klingi i kosidła jej kosy – jedno mocniejsze szarpnięcie i Perry upadła na tyłek, zupełnie bezbronna. Gdyby to była kosa bojowa taka sytuacja nie miałaby miejsca, ale z beznadziejnym kształtem kosy rolniczej to jeden z najczęstszych scenariuszy. Od przegranej dzielił ją tylko jeden ruch przeciwnika, po którym Grell ogłosiłby koniec pojedynku. Nie mogła. NIE MOGŁA PRZEGRAĆ! Nie z taką pizdą jak Peterson!

              Kątem oka dostrzegła swoją atrapę leżącą na krótko przystrzyżonym trawniku, niecały metr od niej, dużo bliżej niż dystans dzielący ją od Petersona. Zadziałała błyskawicznie, przeturlała się w stronę kosy, ostatni obrót wykonała trzymając ją w ręku. Zerwała się na nogi z dumą celując w chłopaka.

              Jakże wielkie było jej zdziwienie, gdy ujrzała go klęczącego przed nią, z dłońmi zaciśniętymi na prawej skroni. Przez palce przeciekał mu obfity strumień krwi. Odsunął jedną rękę, Perry zauważyła potworne rozcięcie brwi, zatrzymujące się minimalnie na linii powieki, z którego teraz prosto po gałce ocznej, policzku i spodniach płynęła jucha. Grell podbiegł przerażony, chwycił mdlejącego ucznia za ramię i dociągnął go w kierunku uczelni, cały czas nawijając o pięknej czerwieni wydobywającej się z ciała Petersona.

              Poczuła na sobie oskarżycielskie spojrzenie pozostałych uczniów. Przecież to nie mogła być jej wina, ta dupa wołowa stała co najmniej dwa metry od niej, a kosy ćwiczebne, w odróżnieniu od tych na akcje nie miały peryskopowego drzewca. Jakby na to nie spojrzeć była niewinna.

- Perry, dzwonek – wyrwał ją z rozmyślań zatroskany głos Jane. – Zbieraj się, jak William zobaczy przez okno, że za późno wyszłaś ze szkoły, to znowu będzie zły, a ja nie lubię patrzeć jak się wścieka.

              Blondynka westchnęła ciężko, pocałowała Ronalda w kącik ust i ruszyła na zajęcia karne. Smak sosu bolognese po pocałunku, najprzyjemniejszy akcent zwiastujący beznadziejność zbliżającego się zadania.
Muszę to dodać, bo świadomość, że rozdział 1 zalega mi na dysku irytuje mnie niemiłosiernie.

Występują:
OC - Perry, Jane, Peterson
Kuroshitsuji - Ronald, Grell, William

Chędożenie is coming!
Aleeee jeszcze nie teeeraz ;D
prolog | rozdział 2
© 2012 - 2024 mrsCarterx3
Comments16
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
Matutolypea's avatar
Can't read Polish... Forever alone :iconforeveraloneplz: